Dłuższe słuchanie deszczu uderzającego o parapet może
doprowadzić człowieka albo do skrajnej senności, albo do szewskiej pasji. Tak
monotonny dźwięk nie ma innego wpływu na percepcję człowieka, a przypadku Caina
przynosił właśnie ten drugi rezultat.
Jeszcze chwila a trafi
mnie jasny szlag – pomyślał, odkładając swój ukochany aparat i przecierając
zmęczoną twarz dłonią. Ktoś wymyślił sobie, że potrzebuje czegoś świeżego,
bardziej entuzjastycznego, bo ludzie niedługo przestaną przychodzić na jego
zajęcia, gdy nie będą mieli się czym na nich zainteresować. Na szczęście zawsze
mógł się zwrócić do swojego sąsiada, który „wielkim poetą był” i różne takie
motywy do zdjęć trzaskał na poczekaniu. Takiemu to dobrze. Cain mógł
sfotografować naprawdę wszystko, ale gdy miał przynajmniej zaczątek pomysłu
albo odrobinę weny. Teraz leżała przed nim pusta kartka na której chciał
zapisywać swoje pomysły a ten upierdliwy deszcz tylko jeszcze bardziej go
dobijał.
Przeszedł do kuchni,
gdzie postanowił zrobić sobie kawę, rozpuszczalną dla odmiany, żeby czasami
serce mu nie stanęło, ale i tak nic nie mogło powstrzymać go od przesłodzenia
jej niemalże do granic. Aż dziwne, że cukrzycy jeszcze nie dostał, czy innego
cholerstwa. Przybity do jednej ze ścian kalendarz z małymi, uroczymi pieskami,
czerwonym kółkiem oznajmił mu ważność jutrzejszego dnia i przypomniał o
wybraniu się na miejscowy cmentarz. Zawsze o tym dniu pamiętał, chociaż nie
niósł ze sobą niczego dobrego, a wręcz całe mnóstwo nieprzyjemności i komplikacji.
Był cholernie pamiętliwy, no ale co zrobisz, ten typ tak ma. Zawsze wszystko
odczuwał na świeżo, często nie mając wytchnienia od przykrych wspomnień.
Czasami nienawidził tej swojej pamięci, która była jak tablica zapisana
niezmywalnym markerem. Namęczysz się a i tak nic nie usuniesz. Nie pomagały
standardowe środki uciszenia, stłumienia tego wszystkiego. Zostawały tylko
przykre skutki uboczne, za każdym razem.
Tamtego dnia runęła cząstka jego nieba, przygniatając barki
ciężarem, zgniatając twardy zazwyczaj kręgosłup i wydzierając oddech z piersi.
Cain był szczęśliwy w swoim związku. Żadnych burz,
komplikacji i łzawych dramatów, nawet pomimo tego, że jego wybranek był
jedenaście lat młodszy. Dyrektor szkoły, w której Montenegro wtedy pracował,
zgodził się na związek ucznia z nauczycielem tylko dlatego, że był naprawdę
dobrym pedagogiem. Trwało to wszystko ponad rok, jego mieszkanie i łóżko
zyskały nowego, stałego współlokatora. Do czasu. Bo przecież niemożliwym jest,
żeby młody, przystojny chłopak nie odczuwał potrzeby zmian, mimo, ze mężcyzna
starał się wyeliminować rutynę.
Gdy po kolejnej nocy przepracowanej w klubie, gdzie
robił zdjęcia tym wszystkim „słodkim blondynkom” (pensja nauczyciela w takim
małym mieście nie była zbyt wystarczająca) zmęczony wrócił do domu,
oznajmiając, że zrobił zakupy, w kuchni zastał go trochę niecodzienny widok.
Jego ukochany Scott, niewinny i codziennie zapewniający o intensywności swoich
uczuć, siedział teraz na stole dobierając się do krótko ostrzyżonej kupy
mięśni. Tylko metr dziewięćdziesiąt i szczupła sylwetka Caina wystarczyły, żeby
się „zapędzić”.
- Myślałem, że wrócisz później. – oznajmił chłopak, a nim aż
coś wstrząsnęło. Czuł się jakby brał udział w wyjątkowo kiepskiej telenoweli, w
której pozornie niewinny chłopak nawet nie tłumaczy się z obecności kochanka w
domu. Brakowało jeszcze tego, żeby schował go w szafie albo pod łóżkiem,
uparcie twierdząc, że na pościel to mu się mleko wylało. Wtedy to by wręcz
owacje na stojąco dostał.
Był spokojny. Tylko światło zamrugało kilka razy ale to
przecież jeszcze nic w porównaniu do tego, co dopiero mogło się rozpętać. Już
kiedyś tak zrobił, po jednej ze spektakularnych kłótni mieszkanie nie nadawało
się do niczego innego, jak generalny remont. Odstawił zakupy i futerał z aparatem,
a potem zamierzył się i uderzył. O dziwo nie tego mięśniaka, bo samobójcą nie
był, tylko tą małą, bezczelną dziwkę. Scott zatoczył się i wpadł na parapet,
zrzucając doniczkę z małym kaktusem.
- Do wieczora nie chcę cię tu widzieć, bo jak nie, to
będziesz chodził i zębami pluł, ty pierdolony lachociągu. – oświadczył Montenegro
zimno i spokojnie, bo nie nawykł do unoszenia głosu. Wrzaski były zupełnie
zbędne w chwili, gdy można było użyć innych argumentów, kilkoma słowami
sprowadzić ludzi do parteru. A potem znowu wyszedł, tym razem zabierając
kluczyki do auta, zabytku na kółkach, ale ważne, że w ogóle jeździł.
Kieliszki
najzwyklejszej, podłej wódki znikały jeden za drugim. Takie małe przyjaciółki,
które cichym szumem niwelowały wszystkie myśli. Bo przecież trzeba było je
zniszczyć, zdeptać, stłamsić, żeby się pierdolone więcej nie odezwały, żeby
wiedziały, że ich miejsce jest jak najdalej od jego umęczonej głowy. Ale cóż,
zawsze łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale gdy w końcu wyszedł, miał przyjemnie
miękkie nogi i jakby samodzielne, chcąc zrobić mózgowi na złość szły zupełnie
nie w tą stronę, w którą powinny. Drzwi do samochodu udało mu się otworzyć po
kilku próbach, ale w końcu ruszył z szarpnięciem, opuszczając podjazd baru. Nie
wiedział, czy droga, w którą się kierował prowadzi do jego domu, czy zupełnie
gdzie indziej. Dojedzie gdzie dojedzie, tyle w temacie.
Obraz rozmazywał się
i rozjeżdżał, więc światła samochodu nadjeżdżającego z naprzeciwka wydawały się
Cainowi kolejnym omamem. Ale przecież samym nie powinny mieć realnych
kształtów, twardych i kanciastych, powodując huk gniecionej blachy i trzask
zbijanej szyby. Poczuł tylko ostry ból w szyi i prawej nodze, a potem krew
zalała mu oczy. Stracił przytomność.
W szpitalu obudził się dopiero następnego dnia, w tej
denerwującej, sterylnej bieli i z jarzeniówką
nad głową, od której bolały go oczy.
Gdy zapytał pielęgniarkę. Która przyszła zmienić kroplówkę, o kierowcę
tamtego auta, spodziewał się usłyszeć zupełnie inną odpowiedź.
- Niestety, kierowca zginał miejscu. Zbyt rozległe
obrażenia, brak zapiętych pasów. Wyleciał przez szybę. – oznajmiła i wyszła,
zostawiając go z przerażającą świadomością, że właśnie zabił człowieka.
Po rekonwalescencji przeniósł się do innej placówki, innych
ludzi. Brazylia, szkoła dla mutantów, gdzie z niczym nie musiał się ukrywać,
tak jak w Kansas. Miał już nigdy nie uczyć, w końcu dostał wyrok za nieumyślne
spowodowanie śmierci. Wina nie leżała tylko po jego stronie, chłopak jechał bez
pasów, na letnich oponach w grudniu. Ale tu nikt go nie znał, dostał nawet pozwolenie
na prowadzenie zajęć, bo przecież to było miejsce właśnie dla takich jak on. Nie
czuł się mordercą. Co prawda wyrzuty sumienia miał, nocne koszmary i długo bał
się wsiąść za kierownicę samochodu. Ale żyć trzeba dalej, bo nie ma, że boli.
Nikt nie pocałuje i nie pogłaska zranionej duszy czy złamanego serca. Taki
lajf, jak to mówią.
I było znów prawie
dobrze, do czasu gdy na liście uczniów przeczytał takie samo nazwisko jak na
tamtym grobie.
Chyba trochę wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o pisanie notek. Ale mam nadzieję, że tragicznie nie jest. Mam w planach dodać do wolnych postaci brata potrąconego przez Caina chłopaka, więc jeśli ktoś byłby chętny na ciekawy wątek i relacje, które z tego wynikną, to zapraszam. Enjoy!
4 komentarze:
[ A tam wyszłaś sprawy, notka bardzo ciekawa, przyjemnie się ją czyta i czekam na więcej no i na wątek!]
[ Dziewczyno jeśli Ty wyszłaś z wprawy to ja nie wiem czym będzie moja notka, która się robi :C ]
Gąbcia
Stylowo mogłoby być lepiej (tym się nie przejmuj, ze mnie jest bardzo wymagający człek), ale za to fabułą nadrabiasz. Ciekawa historia. Już teraz nie mogę się doczekać dalszego ciągu. Interesuje mnie spotkanie z bratem poszkodowanego. I żałuję, że nie potrafię sobie wyobrazić miny (ex)chłopaka Caina w momencie uderzenia. Od połowy notki, gdzieś w momencie, w którym zaczynają się te rozbrajające metafory o piciu i inne, zaczęłam lubić ten tekst. Bardzo. Tak więc więcej tak trafnych, zabawnych przenośni poproszę :)
Andrew O'Dwyer (którego jeszcze nie ma na blogu)
Ciekawa notka. Parę błędów wyłapałam, ale przecież one zdarzają się każdemu. Tekst mógłby być wyjustowany, lecz tutaj chyba już jak kto woli.
Z chęcią poczytałabym jeszcze ;)
Katherine
Prześlij komentarz