środa, 17 lipca 2013

I don't care.


Dłuższe słuchanie deszczu uderzającego o parapet może doprowadzić człowieka albo do skrajnej senności, albo do szewskiej pasji. Tak monotonny dźwięk nie ma innego wpływu na percepcję człowieka, a przypadku Caina przynosił właśnie ten drugi rezultat.
Jeszcze chwila a trafi mnie jasny szlag – pomyślał, odkładając swój ukochany aparat i przecierając zmęczoną twarz dłonią. Ktoś wymyślił sobie, że potrzebuje czegoś świeżego, bardziej entuzjastycznego, bo ludzie niedługo przestaną przychodzić na jego zajęcia, gdy nie będą mieli się czym na nich zainteresować. Na szczęście zawsze mógł się zwrócić do swojego sąsiada, który „wielkim poetą był” i różne takie motywy do zdjęć trzaskał na poczekaniu. Takiemu to dobrze. Cain mógł sfotografować naprawdę wszystko, ale gdy miał przynajmniej zaczątek pomysłu albo odrobinę weny. Teraz leżała przed nim pusta kartka na której chciał zapisywać swoje pomysły a ten upierdliwy deszcz tylko jeszcze bardziej go dobijał.
 Przeszedł do kuchni, gdzie postanowił zrobić sobie kawę, rozpuszczalną dla odmiany, żeby czasami serce mu nie stanęło, ale i tak nic nie mogło powstrzymać go od przesłodzenia jej niemalże do granic. Aż dziwne, że cukrzycy jeszcze nie dostał, czy innego cholerstwa. Przybity do jednej ze ścian kalendarz z małymi, uroczymi pieskami, czerwonym kółkiem oznajmił mu ważność jutrzejszego dnia i przypomniał o wybraniu się na miejscowy cmentarz. Zawsze o tym dniu pamiętał, chociaż nie niósł ze sobą niczego dobrego, a wręcz całe mnóstwo nieprzyjemności i komplikacji. Był cholernie pamiętliwy, no ale co zrobisz, ten typ tak ma. Zawsze wszystko odczuwał na świeżo, często nie mając wytchnienia od przykrych wspomnień. Czasami nienawidził tej swojej pamięci, która była jak tablica zapisana niezmywalnym markerem. Namęczysz się a i tak nic nie usuniesz. Nie pomagały standardowe środki uciszenia, stłumienia tego wszystkiego. Zostawały tylko przykre skutki uboczne, za każdym razem.

Tamtego dnia runęła cząstka jego nieba, przygniatając barki ciężarem, zgniatając twardy zazwyczaj kręgosłup i wydzierając oddech z piersi.
Cain był szczęśliwy w swoim związku. Żadnych burz, komplikacji i łzawych dramatów, nawet pomimo tego, że jego wybranek był jedenaście lat młodszy. Dyrektor szkoły, w której Montenegro wtedy pracował, zgodził się na związek ucznia z nauczycielem tylko dlatego, że był naprawdę dobrym pedagogiem. Trwało to wszystko ponad rok, jego mieszkanie i łóżko zyskały nowego, stałego współlokatora. Do czasu. Bo przecież niemożliwym jest, żeby młody, przystojny chłopak nie odczuwał potrzeby zmian, mimo, ze mężcyzna starał się wyeliminować rutynę.
  Gdy po kolejnej nocy przepracowanej w klubie, gdzie robił zdjęcia tym wszystkim „słodkim blondynkom” (pensja nauczyciela w takim małym mieście nie była zbyt wystarczająca) zmęczony wrócił do domu, oznajmiając, że zrobił zakupy, w kuchni zastał go trochę niecodzienny widok. Jego ukochany Scott, niewinny i codziennie zapewniający o intensywności swoich uczuć, siedział teraz na stole dobierając się do krótko ostrzyżonej kupy mięśni. Tylko metr dziewięćdziesiąt i szczupła sylwetka Caina wystarczyły, żeby się „zapędzić”.
- Myślałem, że wrócisz później. – oznajmił chłopak, a nim aż coś wstrząsnęło. Czuł się jakby brał udział w wyjątkowo kiepskiej telenoweli, w której pozornie niewinny chłopak nawet nie tłumaczy się z obecności kochanka w domu. Brakowało jeszcze tego, żeby schował go w szafie albo pod łóżkiem, uparcie twierdząc, że na pościel to mu się mleko wylało. Wtedy to by wręcz owacje na stojąco dostał.
Był spokojny. Tylko światło zamrugało kilka razy ale to przecież jeszcze nic w porównaniu do tego, co dopiero mogło się rozpętać. Już kiedyś tak zrobił, po jednej ze spektakularnych kłótni mieszkanie nie nadawało się do niczego innego, jak generalny remont. Odstawił zakupy i futerał z aparatem, a potem zamierzył się i uderzył. O dziwo nie tego mięśniaka, bo samobójcą nie był, tylko tą małą, bezczelną dziwkę. Scott zatoczył się i wpadł na parapet, zrzucając doniczkę z małym kaktusem.
- Do wieczora nie chcę cię tu widzieć, bo jak nie, to będziesz chodził i zębami pluł, ty pierdolony lachociągu. – oświadczył Montenegro zimno i spokojnie, bo nie nawykł do unoszenia głosu. Wrzaski były zupełnie zbędne w chwili, gdy można było użyć innych argumentów, kilkoma słowami sprowadzić ludzi do parteru. A potem znowu wyszedł, tym razem zabierając kluczyki do auta, zabytku na kółkach, ale ważne, że w ogóle jeździł. 
 Kieliszki najzwyklejszej, podłej wódki znikały jeden za drugim. Takie małe przyjaciółki, które cichym szumem niwelowały wszystkie myśli. Bo przecież trzeba było je zniszczyć, zdeptać, stłamsić, żeby się pierdolone więcej nie odezwały, żeby wiedziały, że ich miejsce jest jak najdalej od jego umęczonej głowy. Ale cóż, zawsze łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale gdy w końcu wyszedł, miał przyjemnie miękkie nogi i jakby samodzielne, chcąc zrobić mózgowi na złość szły zupełnie nie w tą stronę, w którą powinny. Drzwi do samochodu udało mu się otworzyć po kilku próbach, ale w końcu ruszył z szarpnięciem, opuszczając podjazd baru. Nie wiedział, czy droga, w którą się kierował prowadzi do jego domu, czy zupełnie gdzie indziej. Dojedzie gdzie dojedzie, tyle w temacie.
 Obraz rozmazywał się i rozjeżdżał, więc światła samochodu nadjeżdżającego z naprzeciwka wydawały się Cainowi kolejnym omamem. Ale przecież samym nie powinny mieć realnych kształtów, twardych i kanciastych, powodując huk gniecionej blachy i trzask zbijanej szyby. Poczuł tylko ostry ból w szyi i prawej nodze, a potem krew zalała mu oczy. Stracił przytomność.

W szpitalu obudził się dopiero następnego dnia, w tej denerwującej, sterylnej bieli i z jarzeniówką  nad głową, od której bolały go oczy.  Gdy zapytał pielęgniarkę. Która przyszła zmienić kroplówkę, o kierowcę tamtego auta, spodziewał się usłyszeć zupełnie inną odpowiedź.
- Niestety, kierowca zginał miejscu. Zbyt rozległe obrażenia, brak zapiętych pasów. Wyleciał przez szybę. – oznajmiła i wyszła, zostawiając go z przerażającą świadomością, że właśnie zabił człowieka.

Po rekonwalescencji przeniósł się do innej placówki, innych ludzi. Brazylia, szkoła dla mutantów, gdzie z niczym nie musiał się ukrywać, tak jak w Kansas. Miał już nigdy nie uczyć, w końcu dostał wyrok za nieumyślne spowodowanie śmierci. Wina nie leżała tylko po jego stronie, chłopak jechał bez pasów, na letnich oponach w grudniu. Ale tu nikt go nie znał, dostał nawet pozwolenie na prowadzenie zajęć, bo przecież to było miejsce właśnie dla takich jak on. Nie czuł się mordercą. Co prawda wyrzuty sumienia miał, nocne koszmary i długo bał się wsiąść za kierownicę samochodu. Ale żyć trzeba dalej, bo nie ma, że boli. Nikt nie pocałuje i nie pogłaska zranionej duszy czy złamanego serca. Taki lajf, jak to mówią.

  I było znów prawie dobrze, do czasu gdy na liście uczniów przeczytał takie samo nazwisko jak na tamtym grobie.


  Chyba trochę wyszłam z wprawy, jeśli chodzi o pisanie notek. Ale mam nadzieję, że tragicznie nie jest. Mam w planach dodać do wolnych postaci brata potrąconego przez Caina chłopaka, więc jeśli ktoś byłby chętny na ciekawy wątek i relacje, które z tego wynikną, to zapraszam. Enjoy!

4 komentarze:

Aleksandra Krajewska pisze...

[ A tam wyszłaś sprawy, notka bardzo ciekawa, przyjemnie się ją czyta i czekam na więcej no i na wątek!]

alkohol, prochy i ja pisze...

[ Dziewczyno jeśli Ty wyszłaś z wprawy to ja nie wiem czym będzie moja notka, która się robi :C ]


Gąbcia

nie istnieję pisze...

Stylowo mogłoby być lepiej (tym się nie przejmuj, ze mnie jest bardzo wymagający człek), ale za to fabułą nadrabiasz. Ciekawa historia. Już teraz nie mogę się doczekać dalszego ciągu. Interesuje mnie spotkanie z bratem poszkodowanego. I żałuję, że nie potrafię sobie wyobrazić miny (ex)chłopaka Caina w momencie uderzenia. Od połowy notki, gdzieś w momencie, w którym zaczynają się te rozbrajające metafory o piciu i inne, zaczęłam lubić ten tekst. Bardzo. Tak więc więcej tak trafnych, zabawnych przenośni poproszę :)

Andrew O'Dwyer (którego jeszcze nie ma na blogu)

cisza. pisze...

Ciekawa notka. Parę błędów wyłapałam, ale przecież one zdarzają się każdemu. Tekst mógłby być wyjustowany, lecz tutaj chyba już jak kto woli.
Z chęcią poczytałabym jeszcze ;)
Katherine