Gregory Arenberg
Miejsce urodzenia: Tanaina, Alaska, US | Data urodzenia: nieznana | Obywatelstwo: amerykańskie | Status prawny: karany | Wykształcenie: wyższe; United States Air Force Academy | Znaki szczególne: prawa ręka na temblaku, pamiątka po niedokończonych i nieudanych eksperymentach w jednym z laboratoriów w Las Aokigahra | Wzrost: 187 cm | Waga: 81 kg
Greg mógłby zajść naprawdę daleko, problem w tym, że on nigdy nie poczuwał się do roli bohaterskiego żołnierza, który jednym gestem odgania całe zło świata. Na studia poszedł, bo kazał mu ojciec - również żołnierz. Prawdę mówiąc załatwił mu miejsce na jednej z najlepszych Akademii Wojskowych w Stanach i najwyraźniej oczekiwał dozgonnej wdzięczności. Gregory nigdy wdzięczny mu za to nie był, więc gdy tylko wyruszył na pierwszą poważną misję, postanowił zostawić daleko za sobą obraz idealnego żołnierza. Wszystko było idealnie przygotowane. Miał niespełna trzydzieści lat, stacjonował w południowej części Japonii i wydawało mu się, że może zwojować świat. W końcu umiał posługiwać się bronią, a to (w jego mniemaniu) czyniło z niego króla świata. Trzydziestego trzeciego dnia służby w jednostce, spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy i jak przystało na niewdzięcznego i wybitnie mało idealnego żołnierza, po prostu zdezerterował. Miał przy sobie broń, dwa wojskowe noże i butelkę czystej wody, niczego więcej nie brał, bo jak sądził podróż zajmie mu maksymalnie półtora dnia. Potem miał znaleźć się w mieście, zahaczyć na jakikolwiek transport w stronę Stanów i zacząć prowadzić życie zbiega, który nigdy nie będzie mógł zagrzać nigdzie miejsca. Czy żałował? Ani przez chwilę. Mimo że doskonale wiedział, że gdy tylko Armia dowie się o tym, że bez zgody opuścił swój oddział, będzie go ścigać nawet na końcu świata.
Problemy zaczęły się już pierwszej nocy. Najwyraźniej wybrał najgorszy z możliwych noclegów, bo po tym jak obudził go trzask łamanych gałęzi, poczuł mocne uderzenie w głowę i obudził się w dziwnym, jasnym pomieszczeniu. Gregory naprawdę chciałby zapomnieć o tym co zrobili mu w laboratorium w Las Aokigahra, bo żadnej z tych rzeczy nie można zaliczyć do przyjemnych. Greg miał zostać żołnierzem idealnym, więc zaszczepiono mu wirusa, który w kilka dni poprawił jego sprawność fizyczną i odporność na każdy rodzaj bólu. Ale to nie był koniec. Jeden z lekarzy prowadzących jego przypadek stwierdził, że do twarzy mu będzie z bronią zamiast rąk. Z lewą ręką poszło szybko i bezboleśnie. Greg zyskał jeden z nowoczesnych karabinów, w który zamieniała się jego dłoń w momencie gdy wyczuwał zagrożenie. Gdy stresująca sytuacja mijała, ręka wracała do pierwotnego stanu nie pozostawiając żadnego śladu. Z drugą nie poszło tak kolorowo. Greg do tej pory nie wie co się stało, ale dziś nieustannie nosi temblak, w którym chowa zniekształconą przez eksperymenty rękę, którą momentami przeszywa ból, zwalający go z nóg. Podobno był jednym z niewielu, którzy przeżyli pierwszą część eksperymentów. Drugą miała być całkowita modyfikacja mózgu, dzięki czemu miał nie zastanawiać się nad niczym w trakcie wykonywania rozkazów padających z góry.
W ucieczce pomógł mu starszy laborant, mający najwyraźniej dość tego co działo się w miejscu jego 'pracy'. Razem z Gregorym uciekły dwie kobiety, jedna z nich została zastrzelona dwieście metrów od laboratorium, z drugą nigdy więcej się nie zobaczył. Dziś Gregory współpracuje z Recifle College, choć tak naprawdę nikt nie wie jak się tam znalazł. Prawdę mówiąc, on sam ma problemy z przypomnieniem sobie okoliczności rozpoczęcia pracy w tym osobliwym miejscu. Pilnuje, żeby młodzież się nie pozbijała i podobno starszy nieprzyjemnym spojrzeniem.
W zasadzie miły z niego gość, chociaż ciężko znaleźć u niego jakiekolwiek oznaki współczucia czy szeroko pojętego ciepła. Prawdopodobnie żyje jedynie dla fajek i możliwości postrzelania z ręki, w najmniej odpowiednich do tego momentach. Mieszka pod siódemką i dobrze mu ze statusem tajemniczego zbiega, więc straszy urocze uczennice przekłamanymi opowieściami z przeszłości.
---
Til Schweiger serdecznie zaprasza!
Jeśli administracja ma jakiekolwiek zastrzeżenia do któregokolwiek momentu w karcie, grzecznie wszystko poprawię!
Mam nadzieję, ze będzie nam się miło współpracowało.
Wątki i powiązania - jedno wielkie TAK.
Najlepiej długie, skomplikowane i pełne akcji. Wybuchy, terroryści, złodzieje cukierków i takie tam :)
57 komentarzy:
[Serdecznie witam. Mogę ukraść cukierki? ;) Jajć, ale to zabrzmiało xd]
Katherine
[ Dziękuję za reklamę <3 I zapraszam jeśli masz jakiś pomysł pod mą skromną kartę :D ]
super Corunia gąbunia
[ W sumie to Cora ma mega słabą kondycję więc bieganie z nim może być motywacją aby zgubiła co nie co no i kondychę zrobiła. Ogólnie założenie Cory było takie aby było to zwyczajnej dziewczę a nie super laska jak większość kobitek na blogach. A co do wątku pomysł mi się bardzo podoba i pewno zacznę coś jutro bo dziś przez obrazki z kwejka typu ' baton face' mam zbyt głupie pomysły :D]
Gąbunia, która ma zrytą banię
[ Spoko zacznę jutro :D Tylko jeszcze jakąś moc wymyślę, o ! Dobra pozostaje Ci czekać :D ]
Corunia z batonem face
[W porządku. Coś zacznę, ale na fajerwerki bym się nie nastawiała. Na razie prosto, a później najwyżej pokombinujemy ;)]
Kap. Kap. Kap. Irytujący dźwięk nie pozwalał jej usnąć. Leżała z otwartymi oczami, wpatrując się w biały sufit, na który nalepiła małą gwizdkę, świecącą w ciemnościach. Starała się liczyć krowy, bo nie pamiętała o jakie zwierzęta chodziło, jednak to w żaden sposób nie pomagało. Kap. Kap. Kap. adal rozlegało się po korytarzu, drażniąc Black. W końcu nie wytrzymała. Podniosła się z łóżka. Jej rozgrzane stopy dotknęły zimnej podłogi. Skrzywiła się lekko i szybko poszła po buty. Ubrała się w ciemny, wygodny strój i ruszyła na korytarz.
Dźwięk jej kroków odbijał się od ścian. Kat miała nadzieję, że nikt tego nie usłyszy, jednak z jej tendencją do ładowania się w tarapaty było to raczej niemożliwe. Mimo wszystko szła dalej. Zatrzymała się dopiero na większym korytarzu, który został oświetlony blaskiem księżyca. Dziewczyna uśmiechnęła się do swojego odbicia w szybie. Idealne miejsce i pora do tańczenia, ale nie dzisiaj. Musiała znaleźć ten przeklęty kran, z którego lała się woda. Kapanie powoli stawało się coraz głośniejsze.
Szła przed siebie i dopiero po chwili spostrzegła się, że jest w korytarzu z pokojami nauczycieli. Przepadła. Jeśli teraz ją ktoś znajdzie, to już po niej. Szczególnie, że w kieszonce miała paczkę fajek, co było niedopuszczalne w akademiku.
Nagle ktoś przebiegł obok niej, popychając ją na czyjeś drzwi. Kątem oka zobaczyła siódemkę, po czym z łoskotem upadła na ziemię. Zaczęło się. Ktoś wyszedł z pomieszczenia obok, obrzucając ją dziwnym spojrzeniem.
- Co Ty tu robisz, panno Black? - och, nauczyciel od wychowania fizycznego. Już po niej. Przymknęła oczy, szykując się na najgorsze, kiedy nagle drzwi za jej plecami "zniknęły". Wylądowała na ziemi, zaś nad nią stał mężczyzna, którego kojarzyła tylko z opowieści innych.
Cudownie, Kat! A wszystko dlatego, że zachciało ci się zatrzymać to cholerne kapanie, którego już nie było słychać!
[Przepraszam za tą słabiznę :C]
Katherine
[Witam serdecznie na blogu pana, którego mordkę kojarzę z "Bękartów wojny" <3
Zapraszam również do wątku z moją Lilyą, jeśli jest chęć na takowy :)]
Lilya
[To dobrze :)]
W tej szkole historie wielu osób nie ujrzały światła dziennego. Po prostu niektórzy nie lubili opowiadać o sobie oraz o tym, co się wydarzyło przed trafieniem do Recifle College. Oczywiście tacy ludzie od razu dostawali różne łatki, a wymyślonym historiom nie było końca. Przecież mógł zabić kogoś z rządu. A może był kolejnym eksperymentem? Jeszcze innym razem Katherine usłyszała od kogoś, że była w więzieniu, jednak wypuścili ją, ponieważ zaszła w ciążę, a po urodzeniu uciekła. Nie wiedziała wtedy, czy śmiać się, czy płakać. Machnęła, więc ręką na całą sytuację i przestała przejmować się jakimikolwiek plotkami. Jakby słuchanie ich miało jakiś sens.
Odetchnęła z ulgą, gdy wuefista został odprawiony. Po chwili namysłu stwierdziła jednak, że wpadła z deszczu pod rynnę. Wzrok mężczyzny, który podniósł ją z ziemi do najłagodniejszych na pewno nie należał.
- To nie było zbyt subtelne - powiedziała, poprawiając ciemną bluzę, która zsunęła się jej z ramienia. - Szukałam tego nieznośnego Kap, kap - dopiero, gdy wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie jak absurdalnie musiało to brzmieć. Mężczyzna zapewne pomyśli o niej, że ma coś nie tak z głową. - Albo nie, wróć, lunatykowałam? - zmarszczyła nosek, zastanawiając się nad czymś. Chyba w tym momencie kopała sobie grób, który z każdą chwilą stawał się coraz głębszy.
Musiała wyglądać dość osobliwie. Nieco rozczochrana. Na jej stopach gościły kapcie z króliczkami, ponieważ innych butów nie znalazła. Na nogach miała legginsy z naszytą łatką na kolanie, a u góry bluzę, pod którą znajdował się tylko stanik, ponieważ nie miała ochoty na poszukiwanie podkoszulki. Szkoda, że nie była w białym fartuchu. Wtedy bardziej pasowałaby na wariata. Ale tak też nie było źle.
- Mam duże kłopoty? - spytała, skubiąc nitkę w rękawie swojej bluzy.
Katherine
[ Jesteśmy z Fabianem chętni na wątek, pomysłów na razie brak (chyba, że coś z bójką lub zaczepkami) z racji tego, że próbuję napisać drugą kartę c; ]
Fabian E. Maverick
[Serdecznie witam, bardzo Ciekawa postać, tylko jak powiązać z Calipse, zastanawiam się w jakiej sytuacji mogliby się spotkać. Calipse to taka dziwna osoba, zniszczona przez eksperymenty, wiele człowieczych rzeczy jest dla niej obca - zresztą zapraszam pod moją karte ]
Calipse
[No to ja się ładnie przywitam: dzień dobry, ukłonie w pas i zacznę watek. Mam nadzieję, że będzie pasował. Jeżeli nie to go skreślimy i zaczniemy nowy :)]
Padam z nóg... - Alicia ciężko westchnęła. Wyprostowała obolałe plecy i uniosła dłoń ku górze, żeby rozplatać ciasny koczek, tkwiący na czubku głowy.
Bezpłciowe. Nudne. Popieprzone. Między innymi właśnie takich słów używała nasza kobiecina na określenie gęstych, białych włosów, które opadły jej na ramiona, muskając końcówkami dół pleców. Jednocześnie rozdzieliły się tworząc przedziałek na prawym boku. Wszystkie prawie tej samej długości, nie licząc kilku krótszych kosmyków tuż przy policzkach.
- Umieram... - z ust Ali wyrwało się kolejne westchnienie zmęczenia; zaś ona sama już dawno przestała walczyć z narastającym znużeniem i opadającymi, lekko podkrążonymi powiekami. Sama zaś ubrana jedynie w czarny stanik i majtki opadła na chłodną, zmiętą pościel, rozkładając szczupłe ramiona i tworząc coś na wzór rozgwiazdy (a może raczej pozy męczennika?). I chociaż była dopiero 17 nasza kruszyna czuła jak traci resztki energii, dzięki której zdołała przetrwać kilka dzisiejszych zajęć, aby po trzech godzinach zaszyć się w pokoju. Dodatkowo czuła tępy ból w prawej skroni, który był zapowiedzią nadchodzącej migreny. Cudownie, prawda?
Jednak powróćmy do Ali, która niespodziewanie drgnęła i zmarszczyła brwi, powoli otwierając przekrwione, podkrążone oczy. Miała wrażenie jakby ktoś uderzył ją w plecy czymś ciężkim sprawiając, że na ułamek sekundy zobaczyła przed sobą ciemne mroczki oraz zabrakło jej tchu.
Boli. Cholernie boli. Właśnie te myśli przemknęły przez głowę dziewczyny, która była pewna, że gdzieś tam (w jednym z pokoi) ktoś wypowiada głośno podobne słowa. I nie wiedząc czemu usiadła na łóżku, wstała, pospiesznie narzuciła na siebie jedynie obszerny sweter i niczym w jakimś chorym amoku opuściła pokój, stąpając boso po opustoszałym korytarzu. A szła powoli. Z namysłem. Rozglądając się dookoła i mrużąc oczy, aż zatrzymała się przed pokojem numer 7 (czy ona na prawdę doszła do skrzydła personelu?! a może to był jedynie jeden z tych chorych, popieprzonych snów?), w którego drzwi kilkukrotnie zapukała. Mocno. Zaciskając dłonie w pięści.
- Wpuść mnie! Słyszysz?! Wpuść! - jej krzyk był zachrypnięty, lecz w jakiś sposób stanowczy, a może i nawet desperacki. Czuła, że oszaleje, czując w ustach jakiś dziwny, gorzki smak.
[Tak, tak...wykorzystałam ból ręki Twojego biedaka. Jestem sadystką!]
Alicia W.
Gdyby jednak zdecydował się wybuchnąć śmiechem, na pewno znów zwróciliby na siebie uwagę. A może nie? W końcu był tutaj pracownikiem, czy kimś w tym guście, więc jemu raczej nikt nie mógł w takiej sytuacji zaszkodzić.
Zdziwiła się pytaniem mężczyzny i przez chwilę rozważała odpowiedź. Nie lubiła kłamać, więc postawiła na szczerość.
- Czasami - prześlizgnęła się obok niego, do wnętrza pokoju i stanęła na środku. - Wybacz, że się tak panoszę, ale skoro już mnie wyciągnąłeś z jednych kłopotów, to nie chciałabym od razu ładować się w drugie - wyjaśniła szybko swoje zachowanie. W końcu nie wszyscy wpadają w nocy, w czyjeś drzwi, a później wchodzą tej osobie bez zaproszenia do pokoju.
Rozejrzała się wokół. Miał nawet czysto w środku, tylko pościel na łóżku była rozkopana, informując, że niedawno ktoś pod nią leżał.
- Możemy razem zapalić - powiedziała, wyjmując papierosy z kieszeni. - Albo, jeśli mnie tu nie chcesz, po prostu pójdę do siebie. - wsłuchała się w ciszę. Teraz jej wcześniejsze przypuszczenia się potwierdziły. Irytujące kapanie ustało. - Chociaż kapanie się skończyło - odetchnęła z ulgą, drapiąc się po zranionym nadgarstku. Nieszczególnie się przejmowała raną na nim, jakby było to dla niej coś zupełnie normalnego, jednak wyczuwając krew pod palcami, zamknęła na chwilę oczy, po czym spojrzała na właściciela pokoju. - Masz może jakiś plasterek?
Katherine
[ Bardzo mi pasuję, mam zacząć czy mogę liczyć na Ciebie? :)]
[Aż mi się miło zrobiło przez Twoją pochwałę! Wreszcie ktoś mnie docenił :) oczywiście żartuję. Jednak mimo wszystko ciesze się z Twojego entuzjazmu]
Oddychaj głęboko! Jeśli natychmiast nie weźmie się w garść i nie zapanuję nad nerwami, dostanie spazmów i wyjdzie na wariatkę. A to na prawdę kiepski pomysł zwłaszcza, kiedy kilka sekund temu desperacko dobijało się do drzwi nieznajomego człowieka. Z pewnością w najbliższym psychiatryku przyjęliby ją z otwartymi ramionami, gwarantując sterylnie czysty pokój z miękkim ścianami oraz masą kolorowych pigułek. O tak! Perspektywa była kusząca, prawda? Szczególnie jeżeli ponad połowa szkoły uznaję Cię za aspołecznego odludka, porozumiewającego się jedynie poprzez półsłówka, wzruszenia ramionami czy ciche westchnienia.
Jednak powróćmy do naszej młodej kobieciny, która szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w twarz nieznajomego, który stanął w otwartych drzwiach pokoju. A jej spojrzenie zatrzymało się na grymasie wściekłości; zaś popękane, sine wargi Ali lekko drgnęły w dostrzegalnym grymasie dezorientacji. Boli! Niech przestanie! Zaraz pęknie jej głowa!
Dziewczyna cicho sapnęła, wydymając policzki i kołysząc się na bosych stopach, które raz za razem pocierała o chuderlawe łydki. Było jej zimno o czym świadczyło niekontrolowane drżenie całego ciała, a w szczególności dłoni. To one uporczywie, a może nawet obsesyjnie szarpały rękaw grubego swetra, który przypominał bardziej obszerny worek niż część ubioru.
- Niczego. - wymamrotała, czując w nozdrzach dziwną, metaliczną woń, która zdawała się doskonale odzwierciedlać ból nieznajomego. Tak pachniała jego osobista agonia, której cichy zew sprawił, że Alicia stanęła przed drzwiami z pozłacaną siódemką. Upiornie blada. Przygarbiona. Zmęczona. Z rozczochranymi, splątanymi włosami. - Tylko mnie wpuść. - dodał i nie czekając na reakcję ze strony mężczyzny (wyglądał jakby miał ochotę ją własnoręcznie udusić!) pchnęła go do tyłu, kładąc swoje skostniałe dłonie na jego torsie. I wykorzystując chwilę zaskoczenia, jak i jego słabość (tak, facet ledwo trzymał się na nogach) wsunęła się do pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. Szybka. Zdecydowana. Pełna chorej desperacji, aby to wszystko zakończyć. Nie zmruży oka, jeżeli ten ból nie zniknie!
I krok za krokiem zbliżała się w jego kierunku, aby wreszcie stanąć oko w oko z mężczyzną, który upadł na ziemię i ostrożnym, a może nawet czułym gestem, położyć drżącą dłoń na jego karku. Aby powoli - opuszkami palców muskając jego skórę - zsuwać ją coraz niżej, aż wreszcie ta spoczęła na jego ramieniu, następnie łokciu, aż wreszcie nadgarstku. A przez jej twarz przemknął wyraz skupienia, a następnie ulgi, kiedy poczuła na koniuszkach palców znajomy dreszcz, a ból (jej, a raczej jego) zaczął ustępować.
Alicia W.
Niespecjalnie przejęła się jego niezadowolonym głosem. Nie przepadała za zwracaniem się do ludzi takimi zwrotami jak 'pan'. Wtedy miała wrażenie, że coś traci w zaistniałej sytuacji. Zaczynała czuć się mniej pewnie i już wiedziała, że nie ma takiej kontroli, jaką chciałaby mieć. Tak, Katherine i jej rozważania. Chyba mało kto nadążał za sposobem myślenia tej ciemnowłosej istotki. Powinna zwracać się tak do innych, ale coś ją zwyczajnie blokowało.
Wzdrygnęła się lekko, czując mocny uścisk na swojej ręce. Nie bała się, jednak wszystko stało się tak niespodziewanie, że jej ciało samo zareagowało, jakby chciało się obronić.
- Przecież nie zrobiłam sobie tego specjalnie - wymamrotała zirytowana i nieco zawstydzona. - To przez moją moc - dodała, ciesząc się, że mężczyzna nie patrzy jej teraz w oczy. Ona sama skierowała wzrok na głębokie rozcięcie na nadgarstku. Dopiero teraz uświadomiła sobie jak to musiało wyglądać. Jakby chciała podciąć sobie żyły.
Ona raczej nie zastanawiała się nad tym, co ją czeka po śmierci. Wątpiła, żeby ten u góry ją chciał, jednak zawsze warto mieć nadzieję, czyż nie?
Serce waliło jej jak młot. Natomiast cieniutkie, wręcz białe włoski na skórze podniosły się, jakby były naelektryzowane. Wszystko w porządku. Spokojnie. Alicia powoli cofnęła dłoń, łapiąc powietrze pomiędzy rozchylone, spierzchnięte wargi. A potem powoli wstała i chwiejąc się oraz powłócząc nogami zaczęła krążyć po dość obszernym i surowym pomieszczeniu. Nerwowo skubiąc przy tym paznokieć małego palca u lewej ręki. Raz za razem. Aż znalazła się nieopodal okna, które dopiero po kilku próbach (jakże była słaba! jak gdyby uleciała z niej cała energia) zdołała otworzyć, wpuszczając do pokoju powiew chłodnego powietrza.
- Zaraz wszystko minie. - wiatr uniósł długie, jasne włosy dziewczyny, kiedy ta powoli odwróciła się w kierunku nieznajomego mężczyzny, obdarzając go lekkim uśmiechem. A jej ochrypły głos był cichy i wyraźnie zdradzał zmęczenie. On sama zaś była upiornie blada, lecz wyraźnie dumna z tego, co zdołała dokonać. Piekielna woń zniknęła, a ona znowu mogła swobodnie oddychać, ponieważ niewidzialny ciężar widniejący na klatce piersiowej zniknął tak nagle jak się pojawił. Była wolna. - Obiecuję. - dodała i w kilku krokach (wydawało jej się, że szła cała wieczność) podeszła do mężczyzny i ponownie kucnęła tuż obok niego, ostrożnie i z troską dotykając "zmasakrowanej" dłoni. Tak, sama jej obecność była, niczym balsam na wszelki ból. Ten mały, jak i ten duży.
- Nikim. - rzekła w sposób automatyczny, kiedy to usłyszała jego pytanie. Cóż, nawet w takich chwilach, gdy udzielała komuś pomocy nie liczyła na wdzięczność, uprzejmość czy choćby odrobinę serdeczności. - Tzn. Alicia. Nazywam się Alicia. - poprawiła się dość szybko, siadając wygonie na podłodze i krzyżując swoje chuderlawe nogi. A wszystko w taki sposób, aby mogła mieć idealny wgląd na twarz mężczyzny. Jak gdyby chciała być w 100& pewna, że ten czuje sie już dobrze.
[Czyli dobrze, że postanowiła tak po prostu zacząć bez jakiegokolwiek ustalanie czy innych tam niepotrzebnych rzeczy :)]
Alicia
[Ooo mógłby trochę postraszyć Irys. To pierwsze co mi przyszło na myśl. I po głębszej znajomości faktycznie niech jej kupi tego kota to w tedy będzie mu wdzięczna jak mało kto czy coś ^.^]
Irys
Kolejna noc pełna koszmarów, wróć. Kolejna bezsenna noc. Już lepiej.
Irys nie mogła dzisiaj zasnąć, znaczy mogła ale jak tylko zasypiała wybudzała się z niemym krzykiem i sprawdzała czy aby na pewno nic się nie pali. Nic się nie paliło oprócz niej. Raziła jak neon jakiś.
Nie miała więc większego wyboru i cichutko z przytłumionym blaskiem (w końcu nauczyła się to jakoś kontrolować ale udawało jej się to tylko w tedy kiedy bardzo mocno nad sobą i swoimi emocjami panowała), ruszyła przez egipskie ciemności które okalały korytarz.
Wszystko zupełnie inaczej wyglądało w nocy. Wszystko było inne niż za dnia bardziej mroczne i przerażające.
Irys skradała się do kuchni bo stwierdziła że jak się wypali albo zemdleje na środku korytarza to będzie źle.
Weszła do kuchni i niczym złodziej ukradła mały kawałeczek ciasta a potem miała już wracać do pokoju.
Tym razem nie powstrzymywała się i świeciła jasnym białym blaskiem który upodabniał ją być może do ducha ale przynajmniej coś widziała teraz miała pewność że nikogo tu nie będzie a uczniów nie obudzi bo będzie cicho od co! I jeszcze kradzież małego kawałka ciasta ujdzie jej na sucho.
Gdy była przy pokojach usłyszała odgłos kroków.
Zamarła. Nie miała się gdzie schować.
Mężczyzna wyszedł tak że teraz dokładniej go widziała a on mógł widzieć, pfu, na pewno widział ją.
Spanikowana uśmiechnęła się i próbowała jakoś się ugasić ale przez to jeszcze bardziej jaśniej świeciła w końcu udało jej się wrócić do tego stanu w jakim tu przyszła czyli delikatnej jasnej poświacie. Nadal była niczym niezgaszona lampka.
Irys
Przewróciła oczami na jego słowa, chociaż w pewnym stopniu miał rację. Nastolatkom różne rzeczy strzelały do głowy i niestety większość z tych pomysłów do najlepszych nie należała. Nie przejmowała się tym uogólnieniem. Nie potrzebowała, przecież kogoś, kto by się martwił o nią. Teraz przynajmniej nie była czyimś problemem, nie licząc niektórych nauczycieli, jednak oni zwyczajnie mieli jej dosyć.
- Może się zagoi - powiedziała, przejeżdżając palcem po plasterku, który nieco kontrastował z jej skórą. - Dziękuję - dodała nieco ciszej. Nie lubiła używać tych "magicznych" słówek, ale niekiedy musiała to zrobić. W końcu mężczyzna jej pomógł mimo, że bez żadnej zapowiedzi wpadła w nocy do jego pokoju.
- Oczywiście - uśmiechnęła się do niego szeroko i podeszła do okna.
Otworzyła je i usiadła na parapecie, odpalając papierosa. Już po chwili zaciągała się dymem i wypuszczała go w postaci wąskiej smużki spomiędzy warg. Machała przy tym lekko stopą, odzianą w kapcia z króliczkiem, co musiało dosyć osobliwie wyglądać.
- Jak mam się do Ciebie zwracać? - spytała w pewnym momencie. Stwierdziła, że skoro jej tak pomógł, to chociaż tutaj się jakoś dostosuje. Nawet, jeśli zażyczy sobie tego okropnego zwrotu 'pan'. - A i jestem Katherine - przedstawiła się, uświadamiając sobie, że jeszcze tego nie zrobiła.
Katherine
Alicia poczuła ukłucie w sercu i tępy ból za lewym okiem zapowiadający nadciągającą migrenę. Mimo to siedziała całkowicie spokojnie. Całkowicie nieruchomo. Jedynie kołysząc się w nieistniejący rytm, podczas którego wpatrywała się w osobę mężczyzny, marszcząc brwi i ignorując potargane włosy, które opadały jej do oczu i ust. Już dobrze. Dziewczyna koniuszkiem języka zwilżyła dolną wargę, spuszczając wzrok na swoje dłonie. Na krótko obcięcie, pomalowane na czerwono paznokcie, które nieświadomie wbijała w wewnętrzną stronę ręki. Jednocześnie przymknęła powieki, które potarła knykciami, aby odgonić gwałtowną falę zmęczenia. Tak, dzisiejszy wieczór nie zapowiadał się najlepiej, jednak mimo wszystko Ala czuła się zadowolona z tego, iż zdołała komukolwiek pomóc. Była wręcz duma i usatysfakcjonowana...
- Proszę. Zawsze do usług. - odparła i kolejny uśmiech przemknął przez zmęczoną, bladą twarz naszej kobieciny, która odepchnęła się od ziemi i z wyraźnym trudem zmusiła ciało do utrzymania pozycji stojącej (a raczej lekko przygarbionej). I powracając do nerwowego obgryzania małego palca u lewej ręki, potarła łydkę zimną, bosą stopą. I nagle - właśnie w tym momencie - wydawała się być skołowana, a może nawet zawstydzona tym, iż w taki sposób wtargnęła do pokoju nieznajomego, narzucając mu swoją pomoc. Tak Panie i Panowie, nasza kruszyna była zagubiona i rozdarta, gdyż nie należała do osób, które z góry jak należy się zachować w każdej sytuacji.
- Pójdę już. Na pewno chciałby Pan odpocząć. - wymamrotała, nerwowo pocierając czubek nosa i cofając się w kierunku drzwi. Powoli. Niepewnie. Lekko powłócząc przy tym stopami, które przypominały w dotyku kostki lodu.
Alicia
[Witam! Jest mi szalenie miło, że nowa osoba na blogu z własnej, nieprzymuszonej woli zainteresowała się moją postacią, bez jakiejkolwiek zaczepki z mojej strony^^ Zatem, skoro domagasz się wątku... Wątpię, aby można ich było powiązać za pomocą przeszłości, jednak są sąsiadami, zatem co powiesz na to, że najzwyczajniej w świecie wpadną (bowiem w przypadku Elizabeth wpadanie jest raczej niewykonalne, gdyż częściej pełza, niż chodzi) na siebie na korytarzu podczas jednej z jej nocnych wędrówek? A potem zobaczymy, co też ciekawego nam z tego wyjdzie :) Elizabeth mogłaby mieć jeden ze swoich lepszych dni, byłaby zatem mniej burkliwa i zlękniona^^ Co Ty na to? :)]
Elizabeth Thomson
Skinęła głową w milczeniu. Wydawało się, że powtarza sobie parę razy jego imię w celu zapamiętania go. Przeważnie udawało jej się to dosyć szybko, jednak tym razem wyjątkowo zależało jej na tym, żeby nie pomylić swojego wybawcy z nikim innym.
Katherine nie przeszkadzała ta cisza. Wyglądała przez okno, czując na sobie spojrzenie mężczyzny. We wszystkich oknach w akademiku światła już dawno były zgaszone. Nic dziwnego, był środek nocy.
Słysząc jego głos, oderwała spojrzenie od drzew, kołyszących się na wietrze. Uniosła kącik ust lekko do góry, po czym strzepnęła, za parapetem po drugiej stronie okna, popiołek z papierosa.
- Mam problemy ze snem, a dzisiaj rozbudziło mnie kapanie. Ktoś nie dokręcił jakiegoś kranu i ten dźwięk rozniósł się po całej szkole. Brzmiało to nieco upiornie - odgarnęła ciemne włosy na plecy i zabrała irytujące kosmyki, które zaczęły łaskotać ją w policzki. - Wyglądało to trochę jak scena z horroru, ale na szczęście nie skrzywdził mnie żaden duch, czy coś w tym stylu - skrzywiła się lekko, po czym zaciągnęła papierosem. Po chwili wypuściła dym w postaci małego kółeczka. - Widziałeś? - powiedziała podekscytowana. - Pierwszy raz się udało! - aż dziw bierze skąd ona brała tyle pozytywnej energii o drugiej w nocy.
Katherine
[O, genialne! ^^ Jestem jak najbardziej za! Dodam, że Greg będzie miał wtedy przechlapane, Elizabeth na pewno nie będzie zadowolona z takiego obrotu sprawy!
Jak na razie jednak muszę uciekać i będę dopiero wieczorem. Wtedy też mogę w razie czego zacząć, chyba że Ty masz na to ochotę i kiedy się pojawię, będę mogła od razu odpisać ;) Wybór należy do Ciebie! Jeżeli wieczorem nie zobaczę wątku pod kartą, zacznę, obiecuję!^^]
Elizabeth Thomson
Miała nadzieję, że za parę lat ona sama nie straci radości z życia i tak prostych rzeczy. Jak na razie czerpała tyle, ile się dało. Miała dosyć tkwienia w ciągłym smutku i obawie o kolejny dzień, co miało miejsce zanim trafiła do akademii. Teraz wszystko wydawało się lepsze, zaś ona dostała jakąś nadzieję na przyszłość. Miała świadomość, że coś się zmieniło i ciągle mogło zmieniać, na lepsze.
Popatrzyła na niego z udawaną złością. Po chwili jednak nie wytrzymała i na jej obliczu ponownie zagościł wesoły uśmiech.
- Kurcze, a chciałam być fajna - dokończyła swojego papierosa i dogasiła go o parapet. - Mogę wyrzucić przez okno, czy będziesz miał coś przeciwko? - sama sobie się dziwiła, że zapytała o takie coś. Przeważnie nie czekała na pozwolenie, tylko robiła to, co jej akurat przyszło do głowy.
Nagle w pokoju zgasło światło. Katherine otworzyła szerzej oczy, wyraźnie zdziwiona. Coś się stało? Nie było widać burzy ani nic podejrzanego się nie działo, a jednak. Może po prostu wysiadły korki? Nie znała się na tym, lecz mimowolnie przysunęła się do Greg'a. Nie lubiła takiej niekontrolowanej ciemności, przywoływała zbyt wiele wspomnień.
- Jestem ciekawa, czy cała szkoła została pozbawiona oświetlenia - powiedziała, nieświadomie przechodząc do szeptu. Wyciągnęła z kieszonki małą kuleczkę, która po chwili rozjaśniła nieco pomieszczenie, jednak niewystarczająco jak dla Katherine. - Może zaraz to naprawią - wymamrotała, jakby sama siebie chciała podnieść na duchu.
Katherine
Zdziwiła się.
On brał ją za ducha? Co za niedorzeczność! Poczuła się urażona i postanowiła że wykorzysta choć trochę to że wziął ją za ducha to będzie ciekawe.
- Czy aby na pewno? - ze swoim wrodzonym wdziękiem pingwina ruszyła ku niemu starając się wyglądać jak nimfa czy coś.
- A twoja dusza? Ja jestem aniołem, aniołem nie duchem uraziłeś mnie tym ty śmiertelniku! - zagrzmiała i musiała opanować swój chichot. - Nadszedł twój czas głupi i... - pociągnęła nosem. No i wszystko jasne - Pijany śmiertelniku, przyszłam po ciebie czas dołączyć do świata duchów - tego już nie wytrzymała i zaczęła się śmiać tak że chwilę potem zwijała się ze śmiechu na podłodze. Musi jeszcze kiedyś tego spróbować.
Irys
Wyrzuciła peta za okno i spięła się. Nie uważała się za nieustraszoną, każdy miał jakieś słabości i wady. Nie było człowieka idealnego.
- To nie tak, że się boję - powiedziała, zeskakując z parapetu. Przymknęła także okno, żeby wzmagający się wiatr nie ugasił świeczek. - Lubię wiedzieć, że w każdej chwili mogę nacisnąć przycisk i będzie jasno, a tak... Tak jest po prostu źle - potarła palcem policzek, zostawiając na nim zaczerwieniony ślad.
Stanęła na środku pokoju, oddychając nieco głębiej. To, co miała zamiar zrobić wymagało nieco więcej mocy. Jej dar nie polegał na tym, że tylko pstrykała palcami i miała wszystko na jedno życzenie. Czasem potrzebowała koncentracji i sporych pokładów sił.
- Lepiej będzie, jeśli to pokażę - zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, znajdowali się na ogromnym kamieniu w środku puszczy. Niedawno opanowała tworzenie roślin, jednak wątpiła, że kiedykolwiek uda jej się to zrobić ze zwierzętami. Istniały przecież jakieś ograniczenia. Po chwili cała wizja zniknęła, a ona usiadła na krześle. - Jeszcze nie opanowałam tego zbyt dobrze, nie potrafię utrzymać większego tworu przez dłuższy czas - oparła głowę na dłoni. Ten pokaz nieco ją zmęczył. - Jak kiedyś ujrzysz konfetti, sypiące się z sufitu na korytarzu, to wiedz, że to ja. Niekiedy tracę kontrolę - powiedziała, bawiąc się kuleczką, w której światełko przestało świecić. Już nie musiało, mieli świeczki.
Katherine
[Dzień dobry :) Przed proponowaniem wątku, wolałabym poprosić o przeczytanie karty postaci (Alice Kitts) aby wątek nie był wymuszony i z grzeczności. Jeśli karta się spodoba, to proszę o kontakt pod nią ;) ]
Alice
[Alice ma uraz do każdego mężczyzny stąpającego po ziemi i zwyczajnie nie ufa płci brzydszej, jeszcze bardziej niż tej ładniejszej. Można by zrobić taki wątek, że ktoś nowy doczepiłby się do Alice, że ta pojawia się znikąd i że przez to straszy ludzi. A ona, taka ciamajda życiowa, stwierdziłaby, że to nie jej wina i że wystarczy się trochę rozglądać. Odpowiedź, mogłaby się nie spodobać owej, nowej osobie i przez to nawiązałby się konflikt, przed którym Alice chciałaby uciec znikając, a tu nic z tego, bo Gregory zauważył całą sytuację i zapragnął wyjaśnień, dlaczego Alice stoi półprzeźroczysta w momencie, gdy jej rozmówca ciska w nią piorunami (może być nawet dosłownie) ]
Alice
[Zdradź mi, jaką długość preferujesz :) ]
Alice
Taka błaha rzecz. Spojrzenie. Gdyby nie równolatek, który swe spojrzenie skierował na parapet, na którym akurat pojawiała się Alice, całej sytuacji nigdy by nie było. Alice nie stałaby teraz jak wmurowana z przestrachem patrząc na blondyna, który nie wiedzieć czemu był zły.
-Alice, nie możesz tak straszyć ludzi!- warknęła dziewczyna, pokazując na swój dziurawy sweter, który dostał rykoszetem od maleńkiego pioruna, który to odbił się od framugi okna znajdującego się za Kitts.
-Przecież nie zrobiłam tego specjalnie- powiedziała cicho, wzrokiem błądząc po ludziach, którzy się temu wszystkiemu przyglądali. Panika. Powoli ogarniała ją panika spowodowana uwagą, którą jej poświęcono. Po co to? Na co to komu do szczęścia?
-Ty nigdy nie robisz tego specjalnie, a jednak straszysz ludzi! Nie można od tak sobie pojawiać się i znikać na korytarzu. Przecież to można zawału przez Ciebie dostać- warknęła dziewczyna, po czym chwyciła chłopaka za rękę- Prawda, Rupercie? To nie Twoja wina, że chciałeś się bronić...
-Nikomu się nic nie stało, po co to wszystko?- wyszeptała Alice, coraz bardziej kuląc się w sobie. Cała ta sytuacja wydawała się jej... Co najmniej absurdalna.
[Może być? ]
Alice
Po ostatnim przeżyciu postanowiła wziąć się za siebie. Przez to co spowodował Charlie musiała biec spory kawałek a wymiękła chyba po jakiś dwóch minutach biegu nie będąc nawet w połowie drogi. Gdyby nie jedna z jej zdolności, która pojawiła się Bóg wie skąd to byłaby niczym te ptaki siedzące na liniach energetycznych w kreskówkach. Starała się niby o tym nie myśleć, ale była wtedy naprawdę przerażona. Wydawało jej się, że nie tyle co una umrze ale coś może stać się Charliemu, a tego chyba by nie przeżyła.
Dobrze, że miała takiego przyjaciela jak Greg. W sumie nigdy by nie pomyślała, że mogą się polubić. Ale jak widać i on i ona w pewnym sensie byli dziwolągami. Jak to mężczyzna stwierdził polubiłem Cię bo jesteś normalna To w umie fakt. Cora jest chyba najbardziej przeciętnym człowiekiem świata. I z charakteru i z wyglądu. Czasem jej się wydaje, że nie pasuje do dzisiejszych czasów kiedy to im bardziej dziwaczny jesteś tym więcej osób Cię lubi. Ale chyba jej stwórca chciał zrobić jej na złość, ponieważ jej moc nie jest już taka przeciętna i same z nią problemy są, o !
Tego dnia ubrała niby to spodnie dresowe i bluzę z kapturem. była dziewiąta rano i mieli iść biegać. Cora wyklinała siebie w duchu, że to zły pomysł bo zapewne już za zakrętem nie będzie mogła złapać oddechu. Ale Greg okazał się bardzo wyrozumiałym towarzyszem, który nie narzucał zbyt wielkiego tempa, robił przerwy specjalnie dla niej. Niby nic a dla panny Bright znaczyło to naprawdę sporo a jego porady na temat oddychania naprawdę pomagały.
Byli w parku. Wszystko było dobrze, oczywiście do czasu. Jedna osoba, która również biegała szturchnęła Corę a ta poczuła znajomy dreszcz przechodzący po jej ciele. Umówili się, że będzie mu mówić dziwaczne słowo kiedy dostanie od kogoś moc.
- Hemoglobina ! - niemalże krzyknęła i skierowała się szybkim biegiem w stronę zbiorowiska drzew. W trakcie biegania jakby po prostu zamieniła się w wielkiego tygrysa.
Cora, która ma pecha jest wielkim kotem
[Dobre! :D Szczególnie, że ona się boi ciasnych pomieszczeń, a przez to zacznie rozpieprzać wszystko (te emocje) :D]
Lilya
[zgadzam się, więc pozwoliłam sobie zacząć wedle ogólnie znanej zasady, jedna strona wymyśla, druga zaczyna ;)]
Brunetka standardowo zajmowała jedno ze swoich ulubionych miejsc w tym niewielkim gabineciku, czyli sofę pod oknem. Pomieszczenie stanowczo należało do tych przytulnych; ściany były w kolorze beżu, podłoga terakotowa, jednak dziewczyna ozdobiła ją puchatymi dywanami. Na ścianach wisiało kilka fotografii, szafka pełna leków wyglądała niczym zwykła komoda, a karty uczniów pochowane były w szufladach biurka, zatem pokój wyglądał prawie zwyczajnie.
Dzień się dopiero zaczął zatem dziewczyna była pewna, że dziś również będzie miała całe mnóstwo roboty. Zaparzyła sobie kubek gorącej herbaty cynamonowej, zjadła śniadanie i połknęła kilka pigułek, które miały poprawić kondycję jej włosów. Jej ciało umiało się samo regenerować, a o kondycję włosów musiała dbać tabletkami? Niestety. Traciła ich coraz więcej i nie wiedziała czy było z przemęczenia, czy jest może na coś chora. Nie, drugą opcję odrzuciła natychmiast. Od czasu mutacji nie zachorowała nawet na głupie przeziębienie, a wcale o siebie nie dbała. Panienka Viser była bowiem osóbką, która bardzo lubiła igrać z ogniem i jeśli tylko miała taką możliwość, ganiała w deszczu.
Amelie siedziała właśnie przed laptopem popijając już nieco chłodną herbatę. Co jakiś czas spoglądała na zegarek dziwiąc się, że jeszcze nikt od niej nie zawitał, ani ona nie jest gdzieś pilnie wzywana. Opanowała w tak wysokim stopniu swoją moc, że potrafiła uleczyć prawie każdego, nie łączyło się to jednak z niwelowaniem raka czy tego typu chorób, czasami już nie było ratunku, a brunetka mogła jedynie uśmierzać ból i razem ze swoim pacjentem cierpliwie wyczekiwać śmierci.
Dopiero, gdy Eliza skoczyła jej na biurko i łapkami poklikała kilka klawiszy domagając się pieszczot ktoś zastukał do drzwi.
Amelie.
[Pobawmy się w Złych i Agentów! ;)
Mam pomysł na łagodny początek i fragment pomysłu na niewinny koniec świata. Można zacząć od tego, że Greg szuka Rodiona, ale trafia tylko na Irinę opatrującą się w laboratorium po kolejnym z uroczych snów. Gdzieś coś wybucha, okazuje się, że to dwóch młodocianych mutantów, którzy najwidoczniej chcą się zabić, Gorgona traci okulary i kontrolę i...
Nie, dalej nie wiem. Ale chętnie zacznę i chętnie wysłucham Twoich pomysłów. :)]
Nawet nie wiedziała na początku co się stało. Nagle poczuła dziwny rwący ból wzdłuż kręgosłupa a chwilę później widziała świat z innej perspektywy. Wyciągnęła swoją rękę przed siebie, która okazała się wielką łapą. Umaszczenie wyglądało jak tygrys.
Zajebiście pomyślała, bo Cora to takie stworzenie, które przeklina tylko w myślach.
Nie wiedząc co ma zrobić po prostu podeszła pod najbliższe drzewo i się położyła. Musiała uspokoić oddech i stanie w tej pozycji było cholernie niewygodne. A słysząc jego słowa skierowała swój pysk i bystre oczy w jego kierunku. Myślała czy spróbować mu odpowiedzieć ale kiedy zrobił jej to cholerne zdjęcie wkurzyła się.
- Spieprzaj Greg ! - powiedziała. Ale zamiast tego można było usłyszeć tylko jeden wielki ryk.
No super. Do tego nie może mówić. Lepiej być po prostu nie mogło. Ale dobrze było jej w tym cieniu. Przynajmniej to była dobra wymówka aby odpocząć...chociaż w sumie wolałaby być człowiekiem. I skąd ona mogła wiedzieć ile to potrwa? Raz chodziła tydzień niewidzialna. A może teraz zamiast tego będzie tygrysem? A jak ją zobaczą, złapią i zawiozą do zoo?
Masz przerypane dziewczyno
mająca wiecznego pecha Cora
[ mam pytanie. Może Greg ogólnie byłby tym przyjacielem, który później w notce Cory zawozi ją na lotnisko itp? ]
[A dziękuję, Gregory też wydaje się być całkiem fajny ^^ Może masz jakiś pomysł, na wątek lub powiązanie? Mogłabym zacząć, bowiem karta zabrała mi wenę na pomysły, chyba że nie wymyślisz to ja też postaram się coś wymyślić :p]
Camila
[Wątek z Sashą?]
Sen jest bardzo niebezpiecznym zjawiskiem. W surwiwalowych warunkach przy złej organizacji przestrzennej może skończyć się śmiertelnym wyziębieniem organizmu, zabawę w posiłek robactwa lub – co ciekawsze – angaż w roli karmy dla niedźwiedzia/pumy/krokodyla/niepotrzebne skreślić. W warunkach domowych można co najwyżej spaść z łóżka albo przespać burzę stulecia i uderzenie pioruna, zaczadzić się w płonącym domu. Tak czy siak, sen jest bardzo niebezpiecznym zjawiskiem.
Ponieważ w świecie mutantów definicja „niebezpiecznego zjawiska” ulega mniej lub bardziej znaczącym przesunięciom, jego skutki także bywają dość interesujące, żeby nie powiedzieć: dziwaczne i nieprzewidywalne. Niektórzy lewitowali, inni zmieniali kolor na mniej rzucający się w oczy, jeszcze inni – korzystając z pozostawienia ich samych sobie – próbowali się zabić.
Irina spędzała ten poranek na próbach doprowadzenia się do ładu. Miała w tym wprawę, a w (nie tak bardzo) szkolnym laboratorium zagospodarowała nawet całą porządną prywatną apteczkę. Tym razem nie musiała się nawet zszywać, ale przemywanie zadrapań wcale nie należało doświadczeń milszych niż babranie się we krwi. Przyglądanie się z bliska poharatanej twarzy należało do scen rodem z filmów grozy, a Irina znała dużo tego typu filmów.
Kiedy drzwi laboratorium otworzyły się nagle, niemal z hukiem, Irina drgnęła i rozejrzała się niespokojnie za swoimi ciemnymi okularami, jedyną rzeczą, którą zabrałaby wszędzie i w każdych okolicznościach, nawet na bezludną wyspę. Zamiast tego jej spojrzenie skrzyżowało się z lustrzanym odbiciem stojącej w drzwiach postaci. Gregory.
- Nie ma tu Rodiona – rzuciła w ramach „dzień dobry, miło Cię widzieć, coś się stało?”. Urok najwyższej klasy.
W akademiku wypełnionym po brzegi wszelkiej maści mutantami, gdzie człowieka nieobdarzonego żadną mocą ciężko było spotkać, spokojne noce zdarzały się bardzo sporadycznie, co nie zmieniało jednak faktu, że sektor przeznaczony dla personelu był względnie oszczędzany przez wszystkie huragany, wstrząsy tektoniczne i miotane z oczu lasery. Ale i ten sektor był w końcu zamieszkiwany przez wszelkiej maści odmieńców i ofiary wyjątkowo pomysłowych eksperymentów , a zakłócenia ciszy nocnej wywoływały nie tyle zaciekawienie, co pewnego rodzaju obawę. Pracownicy bowiem rzadko wpadali na szalone pomysły nocnych żartów, które były tak hałaśliwe jak niewinne, więc w tych zwykle spokojnych korytarzach jakiekolwiek hałasy nie wróżyły niczego dobrego. Zwłaszcza jeśli w pewnym momencie zmieniały się w walenie do drzwi. Nie pukanie, ale dobijanie się. Ludzie nie napierają na drzwi całym ciałem, rytmicznie uderzając w nie pięścią, kiedy nagle o trzeciej nad ranem dopadła ich myśl, którą trzeba się natychmiast z kimś podzielić. Ci również zwykle nie wpadają do cudzych pokoi głową do przodu, powalając lokatora na ziemię. I nie sprawiają wrażenia gotujących się od środka.
Rodion nie był wielbicielem rozwiązywania ludzkich zagadek. Nie był ciekawy ludzi i nie odczuwał żadnej ekscytacji przy odkrywaniu ich tajemnic. Właśnie dlatego był idealnym powiernikiem sekretów, które jednocześnie musiały być wypowiedziane i miały pozostać zawieszone gdzieś w eterze, wolne od dodatkowych pytań i szczególnego zainteresowania. Wiedział, że Gregory nie był szczególnie chętny do dzielenia się swoimi tajemnicami, więc Rodion gdzieś w podświadomości miał zakodowaną informację, że jeśli kiedykolwiek będzie potrzebował pomocy, on sam będzie pierwszą instancją. I tak się stało, jednak okoliczności usprawiedliwiały zaskoczenie.
Pozbywszy się pierwszego szoku stosunkowo szybko, Rodion zrobił jeszcze szybszą powtórkę ze wszystkich zajęć, które dawno temu odbył, a które mogłyby się przydać w tym momencie. Odpowiedź znajdowała się jednak o wiele bliżej w przestrzeni i czasie niż treści wykładów sprzed dwudziestu kilku lat, a była nim jego własna mutacja. Obniżenie temperatury ciała nie kosztowało go wiele wysiłku, a na jego tkankach nagła przemiana w przenośną lodówkę nie robiła większego wrażenia, chociaż przeciętnego człowieka to wpędziłoby do grobu bardzo szybko.
Nie było innego wyjścia jak tylko na początek obniżyć delikatnie temperaturę ciała i stopniowo ochładzać rękę i organizm Grega do momentu, kiedy ten przestanie pełnić funkcję kaloryfera w pokoju i, przede wszystkim, przestanie cierpieć, bo czterdzieści kilka stopni na większości ludzi (nawet ze sporą ilością elementów maszyny) robiło wrażenie, zazwyczaj śmiertelne.
- Spokojnie, nerwy nam na pewno nie ułatwią sprawy, gwarantuję ci – powiedział tonem tak uspokajającym, że jego samego wprawiło to w chwilowe osłupienie, przypominając o tych wszystkich nocach sprzed dwóch dekad, kiedy to tego tonu używał wyjątkowo często. – Z lodowatych rzeczy mam w pokoju tylko serce mojego brata, ale na zdjęciu i wewnątrz Kiriłła, więc marne szanse, że damy radę z niego skorzystać – rzucił żarcikiem, który miał chyba rozluźnić atmosferę. – Dlatego siądę za tobą, obejmę cię mocno i będę obniżał temperaturę swojego ciała, ale powoli, bo inaczej dostaniesz szoku termicznego – powiedział, korzystając przy okazji z jednej z najbardziej rozpowszechnionych mądrości ludowych. On w końcu na szok termiczny na pewno nie umrze.
Irina lubiła Grega.
Był między nimi zdrowy stosunek prostych i zupełnie niezobowiązujących ‘rozmów’, w których nawet najdłużej trwająca cisza nie wprawia w zakłopotanie. Irina nie była pewna, co na to Greg, ale ponieważ była osobą dość prosto podchodzącą do kontaktów międzyludzkich, wychodziła z założenia, że gdyby mu to nie pasowało, po prostu przestałby mówić do niej nawet to krótkie „To źle”. Nie było trudności w ignorowaniu jej obecności, głównie dlatego, że Irina nie miała tego za złe. W gruncie rzeczy sama też była niezła w tej konkurencji.
Znów, kończąc pakowanie sprzętów pierwszej pomocy do apteczki, zerknęła w proste lustro i odbicie Grega. Jeśli idzie o przedziwnie skrzyżowaną broń z kawałkiem ręki, obeszło to Irinę jak poranne wiadomości dotyczące pogody (żeby nie przyrównywać mutanta do umiarkowanie interesującego eksponatu w zoo). Nieudany eksperyment należał do normy, którą nie tylko obserwowała w postaci pojedynczych uczniów czy mieszkańców szkoły, ale którą sama badała, o której czytała, z którą była za pan brat. Każdy w tym miejscu na swój sposób miał w sobie coś nieudanego. Najgorsze, co można zrobić, to panikować. (O czym myślała ze świadomością, że jest częściową hipokrytką.)
- Czujnik dymu. Musiałbyś podejść do okna.
Krótko, bo przecież inaczej nie potrafiła – nie wyssała umiejętności kwiecistych rozmów ani z mlekiem matki ani też nie skopiowała jej od ojca. Okazywanie uczuć wyższych zajmowało jej bardzo dużo czasu, co nie znaczyło, że ich nie odczuwała.
- Znaleźć go? – spytała po chwili, w czasie której jej przytępiona wrażliwość zdążyła rozbudzić się dość, by zrozumieć, że właśnie o to powinna zapytać. W kontaktach międzyludzkich była słaba jak w grze na fortepianie.
A jednocześnie już wstawała i podawała mu papierosy wyjęte z jednej z ogromnych, pełnych dziwactw szuflad, w których potrafiła odnajdywać rzeczy bez jednego spojrzenia. Stanowczo za dużo czasu spędzała w tym sterylnym miejscu, a za mało wśród nieprzewidywalnych ludzi.
[Masz coś przeciwko temu aby zacząć?]
Zaczęły docierać do niej pierwsze odgłosy tak charakterystyczne dla każdego poranka w college'u. Posuwiste kroki na korytarzu należące do jednego z nauczycieli, który spieszył na poranne zajęcia. Zamykane i otwierane drzwi. Nawoływania i śmiechy, kiedy to dostrzegło się kilka znajomych twarzy. Elizabeth dopuściła wszystkie te odgłosy do siebie, jeszcze przez kilka chwil nie otwierając oczu. Pamiętała, że w nocy opuściła swój pokój, teraz jednak czuła pod plecami materac. Czyżby aż tak bardzo opadła z sił, iż ostatecznie ktoś ją znalazł i przetransportował do łóżka? Skrzywiła się na tą myśl, na jej czole pojawiła się poprzeczna zmarszczka. Tak bardzo nienawidziła być zależną od innych...
Wreszcie powoli rozchyliła powieki, ostatecznie jednak przymrużyła oczy, chroniąc źrenice przed promieniami słońca padającymi na okno wprost na jej bladą twarz. Dopiero kiedy się przyzwyczaiła, szeroko otworzyła oczy i wbiła wzrok w sufit, tak jak robiła to codziennie, od miesiąca. Kiedy szukała sił na to, by się podnieść, jej spojrzenie leniwie sunęło po pokoju. Pokoju takim jak wszystkie tutaj, zaczęła jednak dostrzegać coraz więcej niepasujących szczegółów. Kiedy wreszcie zorientowała się, że nie jest u siebie, zachłysnęła się powietrzem i poderwała gwałtownie do pozycji siedzącej, co przypłaciła zawrotami głowy. Czując, jak z jej czaszki odpływa krew, a przed oczami robi się ciemno, przycisnęła dłonie do skroni i przeczekała najgorsze. Kiedy było już po wszystkim, uniosła głowę i napotkała spojrzenie kompletnie obcego mężczyzny. Przestraszona, niewiedząca, co się dzieje, podpełzła pod ścianę, wbijając w nią plecy. Nie oderwała przy tym wzroku od nieznajomego, wpatrując się w niego szeroko otwartymi, przekrwionymi, przestraszonymi oczami, z lekko rozchylonymi wargami i włosami w nieładzie zwisającymi po bokach pociągłej twarzy. W jej głowie zapanował chaos. Jednego Elizabeth była jedna stuprocentowo pewna. Nie chciała tutaj być. Chciała zamknąć się w swoich, nie obcych, czterech ścianach. Wykrzywiając palce dłoni, posłała nieznajomemu niepewne, pytające spojrzenie. Jakby chciała spytać, czy przypadkiem nie jest jednym z tych, którzy znają prawdę. Czy przypadkiem nie chce jej skrzywdzić, zemścić się.
[Późno, bo późno, ale jestem :)]
Elizabeth Thomson
Może powinien pomyśleć o tym jako o potencjalnym biznesie – latem służyłby za ochładzacz plażowy, zimą zaś jako elegancki kaloryfer, a wynagrodzenie przyjmowałby w trunkach jakości odpowiedniej do czas i intensywności pracy. Rodion miał w związku z tym tylko nadzieję, że wszystkim ludziom na świecie tego typu głupie myśli przychodziły do głowy w momencie, kiedy sytuacja jest nie tylko, delikatnie mówiąc, niecodzienna, ale również wywołuje nagły skok ciśnienia, który można co prawda zniwelować w ciągu sekundy, ale jego wspomnienie pozostaje na stanowisku, wywołując bardzo dziwne wrażenia. Rodion nie prowadził ekscytującego życia – wszystko było cudownie powtarzalne, poukładane i zrozumiałe, wszystkie emocje były już przerobione setki razy w tych samych sytuacjach, a jemu ten stan rzeczy całkowicie odpowiadał. Konieczność bezwzględnego spędzenia kilkunastu godzin tygodniowo w jednym miejscu i w towarzystwie maszynki do oczyszczania krwi nie ułatwiała stania się szalonym, spontanicznym i kolorowym człowiekiem. I całe szczęście, wolał mimo wszystko zachować zmysły.
- Beczka czterdziestoletniej whiskey mi wystarczy. Skoro mogę regulować poziom alkoholu we krwi, to się przynajmniej nacieszę panienką i cyckami podczas długich godzin konsumpcji – odpowiedział, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, jak idiotycznie musiała brzmieć z boku deklaracja o cyckach i panienkach, skoro właśnie siedział na podłodze i wyjątkowo ściśle obejmował mężczyznę. Jedna sprawa to potencjalne obserwacje z perspektywy niezorientowanego przechodnia, który właśnie przypadkiem znalazł się w pokoju Rodiona Kazantseva, a druga – drastycznie różna – to faktyczne wydarzenia, które miały w tymże pokoju miejsce. Jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Zupełnie nic.
Temat przypadkowego przechodnia nie był jednak tak odległy jak mogłoby się na początku wydawać, bo w natłoku nagłych, nieprzewidzianych zdarzeń umknął im obojgu tak drobny szczegół jak zamknięcie drzwi. Biorąc pod uwagę, że Greg narobił sporo hałasu, na pewno obudził się nie tylko najbliższy sąsiad. Rodion mimo wszystko pchnął drzwi, które pociągnięte przeciągiem potężnie trzasnęły.
- Przepraszam, siły natury.
[ To ja zaproponuję jakiś wątek(ale z Blaise'm, bo u Fabiana na razie wątków całkiem sporu, a u B. takie przykre pustki :<), ot co!
a) Blaise kradziej ciastek,
b) ktoś coś przewróci, to się potłucze, no i oczywiście wina zostanie zrzucona na Blaise'a, za co on będzie miał nieprzyjemności,
c) Gregory mógłby zaczepić Blaise'a z racji tego, że skończyłyby mu się fajki, tudzież nie miałby ognia,
d) Blaise lubi łazić po nocach, jak nie może spać, więc mógłby się zawłóczyć gdzieś do skrzydła akademika w którym mieszka personel, no i wpadnie taki zaspany na Gregory'ego albo przyśnie mu pod drzwiami pokoju.
Coś z tego ci jakoś przypadło bardziej do gustu? c: ]
Blaise Teddy Miller
Bosa stopa Ali zamarła w powietrzu, a ona sama rozchyliła wargi, jak gdyby chciała zaprotestować. Przecież czuła się doskonale, prawda? I spojrzała na mężczyznę, a jej żołądek wykonał obrót przyprawiający o mdłości. Usiądź. Odpocznij. Dziewczyna opadła na skraj łóżka, oparła łokcie na kolanach i przez kilka sekund wpatrywała się w literę V, którą utworzyły jej stopy, które bezustannie o siebie pocierała.
Zimno! Bez jakiegokolwiek zażenowanie Ala uniosła ciężką, ciepłą kołdrę, w którą zawinęła się niczym w kokon, kładąc materiał na głowę, ramionach oraz podkulając pod siebie chuderlawe nóżki. I tylko jej szare, wypłowiałe oczy spoglądały z zainteresowanie w kierunku nieznajomego, śledząc jego poczynania i krzątaninę przy szufladach, które w większości były po prostu puste. Czyżby mężczyzna dopiero się wprowadził? A może tak jak ona nadal nie zdążył lub po prostu nie miał siły rozpakować wszystkich rzeczy? Pytania mnożyły się w głowie naszej biedaczki, jednak ta nie zamierzała atakować nimi stojącej przed nią osoby. Nie dziś. Nie jutro. Nigdy.
- Może mogę w czymś pomóc? - zapytała, a jej głos był stłumiony za kołdry, która teraz zasłaniała połowę twarzy Ali, która (o dziwo) lekko się uśmiechała, czując jak przyjemne ciepło rozchodzi się po zesztywniałym, zmęczonym ciele. I tylko czasami pocierała knykciami opadające powieki, aby nie zasnąć.
Alicia
W momencie w którym zobaczyła butelkę z wodą, poczuła także, jak bardzo zaschło jej w gardle. Przez to po chwili wahania ostatecznie sięgnęła po wodę, drżącymi palcami odkręciła korek i upiła kilka łyków chłodnego płynu. Kiedy skończyła, odstawiła ją na bok i przeczesała palcami opadające na twarz włosy, dłonią zgarniając je do tyłu.
Uspokoiła się też nieco, co nie oznaczało, że niepokój przestał jej towarzyszyć. Jej słabe, ledwo widoczne mięśnie wciąż pozostawały boleśnie napięte, jakby Elizabeth gotowała się do ucieczki. Wiedziała jednak, że w jej wykonaniu wspomniana ucieczka wyglądałaby co najmniej komicznie i nie przyniosłaby zamierzonego efektu, więc ciągle siedziała na łóżku, czując na wystającym kręgosłupie twardą ścianę.
- To normalne... - rzuciła, marszcząc brwi. - Te moje omdlenia - dodała jeszcze i odchrząknęła, słysząc swój zachrypnięty głos. Chciała jak najszybciej stąd sobie pójść, lecz chwilowo nie była w stanie się ruszyć i to nie dlatego, że jej ciało odmówiło posłuszeństwa, jak to było już wiele razy. Czuła każdą kończynę, każdy opuszek, lecz paraliżowały ją strach i zmieszanie, objawiające się w zmarszczce biegnącej w poprzek jej czoła. Dała więc sobie jeszcze kilka minut i objęła kolana dłońmi, raz po raz zerkając to na mężczyznę, to na okno.
Elizabeth Thomson
Prawda była taka, że Rodion miał ten rodzaj podejścia do ludzi, którego stanowczo brakowało jego córce. A przynajmniej – które ujawniało się u niej stanowczo zbyt rzadko. Jedną z rzeczy, które łączyła ich niezaprzeczalnie, była umiejętność milczenia i brak ekscytacji naturą drugiego człowieka – i jeśli ktoś radził sobie dobrze w tego typu towarzystwie, wciąż do niego wracał. Rodion był jednak przy tym bardziej…ludzki, a przynajmniej tak właśnie definiowała go jego córka. Choć była to zaledwie pierwsza z wielu definicji.
Irina była po prostu dobra w działaniu bez słowa, może na przekór nocnym wrzaskom, które potrafiły obudzić pół budynku. W milczeniu wykonywała wszystkie polecenia – dobre przyzwyczajenie kogoś, kto właściwie wychował się w laboratorium, nie tylko po stronie królika doświadczalnego ale też badacza. Zdawało się, że prośbę Grega potraktowała właśnie jak jedno z poleceń przełożonego, który szykuje się do ważnego doświadczenia. O nic nie pytała, nie wdrążała się w szczegóły, nawet nie zastanowiła się ani chwili dłużej nad ewentualną logiką czy jej brakiem. Na moment przeszła do pomieszczenia przyległego do laboratorium, a wróciła już z pojemnikiem napełnionym wodą.
Wśród młodych mutantów krążyły plotki, jakoby za jakikolwiek kontakt fizyczny z prawym ramieniem Grega sam zainteresowany odstrzeliwał głowę. Mimo wszystko Irina delikatnie schwyciła jego dłoń i ramię, i z tym samym niezmiennym, nieprzeniknionym wyrazem twarzy powoli pomogła mu włożyć rękę do wody, nie za szybko, bo odpowiedzialność za cudze odmrożenia czy kłopoty z poeksperymentalnym uzbrojonym ramieniem nigdy nie była częścią jej WishList. Miała zimne palce, niemal równie zimne co woda w kuble.
- Lepiej? – spytała, unosząc wzrok skryty za ciemnymi, prostymi okularami. Z zaskoczeniem stwierdziła, że to najprawdopodobniej najdłuższa wymiana zdań (słów?), jaka kiedykolwiek między nimi nastąpiła. I wciąż (JESZCZE) miała głowę, o radości!
[tata nie żyje, jakaś blond wywłoka ukręciła mu łeb... to na czym chcesz ją przyłapać? na jakimś karkołomnym parkurze na zamkowych ścianach i powodowaniu przypadkowych zniszczeń? ]
no chyba ja, cnie
[na przykład! :D]
Bluza była na nią (o wiele!) za duża. Mimo to Alicia wtuliła policzek w gruby, miękki materiał, przymykając przy tym powieki i chowając skostniałe dłonie w długich, obszernych rękawach. A jej usta wykrzywił lekki, prawie niedostrzegalny półuśmiech zadowolenia, kiedy to poczuła przyjemny, aromatyczny zapach herbaty łaskoczący ją w nozdrza. I zerkając w kierunku mężczyzny objęła ogromniasty, kolorowy kubek, upijając łyk gorącego napoju i oczywiście parząc sobie przy tym wargi, język i przełyk. Jednak w obecnej chwili nie zwróciła na to większej uwagi, krzyżując swoje chuderlawe nogi i przygarbiając wątłe ramiona. Ignorowała również pojedyncze, krótsze kosmyki włosów, które opadały jej na policzki czy też wpadały do oczu.
- Dziękuję. - rzekła z wyraźną wdzięcznością w swoim ochrypłym, dość niskim głosie, rozglądając się po surowym, pustym pomieszczeniu. Gdyby nie obecność nieznajomego mogłaby przysiąść, że w owym pokoju nikt nie mieszka, ponieważ zupełnie nic o tym nie świadczyło. Żadnych książek, fotografii, ubrań, bałaganu. Czegokolwiek. Jedynie idealna pustka. - I masz rację:? herbata wyszła Ci po mistrzowsku. - dodała z uznaniem, unosząc lekko kubek ku górze, jakby składała mężczyźnie gratulacje. - Musisz mnie tego nauczyć.
Alicia
Jej dawny dom najeżony był pułapkami od podłóg po sufity niemal wszystkich pomieszczeń. Osobliwy sposób doktora Ainswortha na nauczenie jego małego doświadczalnego króliczka bycia gotowym na każdą możliwą ewentualność i niebezpieczeństwo, które zaatakować może w każdym momencie. Nie chciał, aby kiedykolwiek poczuła się bezpiecznie i przez to straciła czujność. Musiała być w stanie permanentnej gotowości, niezależnie od pory dnia lub nocy czy stopnia zmęczenia, który czasem był naprawdę wysoki nawet pomimo przyspieszonych procesów regeneracyjnych zachodzących w jej ciele. Treningi serwowane przez kochającego Tatusia, jego mechaniczne roboty zaprogramowane do walki i mordercze tory przeszkód były naprawdę wyczerpujące. Odkąd przybyła do Recifle, tempo jej życia znacznie spadło, podobnie jak jego intensywność i chociaż w życiu nie przypuszczałaby, że kiedykolwiek przyjdzie jej to stwierdzić, brakowało jej tego cholernego zmęczenia. Czuła, że każde włókienko mięśniowe jej ciała pragnie się naprężyć do granic możliwości, aż do bólu, że jej płuca chcą skurczyć się w dramatycznych próbach złapania tlenu po niebotycznym wysiłku, a jej agresja potrzebuje znaleźć sobie ujście w zrównaniu czegoś lub kogoś z ziemią, bo inaczej rozsadzi ją samą od środka. Była poirytowana i na skraju wybuchu. Jakby miała permanentny pieprzony PMS.
W końcu miała tego dość. Musiała działać, a ta noc była do tego jak najbardziej odpowiednia. Światło księżycowe wpadało do dużego pomieszczenia wypełnionego starymi, na pierwszy rzut oka nieużywanymi od bardzo dawna meblami. Zresztą, cała ta część zamku już od dawna nie widziała żywej duszy. A przynajmniej nie tej nocy. Sprawdziła dokładnie, w końcu słyszała takie rzeczy lepiej niż wiele innych osób. Dookoła panowała cisza przerywana jedynie od czasu do czasu jej równym, cichym oddechem. Szybko jednak zmieniło się to, kiedy dla rozgrzewki wzięła rozpęd, aby przebiec kilka metrów po ścianie, robiąc użytek z ogromnej siły odśrodkowej, jaką dawała osiągana przez nią prędkość, na koniec odbić się od niej i tym razem stosując ziemię jako miejsce podparcia, odepchnąć się od posadzki dłońmi i wykonać salto w powietrzu z lądowaniem, które roztrzaskało jedną ze starych kanap na kilkanaście mniejszych elementów.
No, tak znacznie lepiej.
Maya
Will siedział leniwie w swoim gabinecie, jak dzień w dzień miał to w zwyczaju, dzisiaj nie miał jeszcze żadnych incydentów, więc stwierdził, że w szkole obyło się bez głupich bójek i większych rozrób między uczniami. Nie ukrywając cieszyło go to, nie lubił tego zamieszania.
Zdążył nawet przeczytać jedną z książek zanim ktoś w końcu odwiedził go w jego samotni.
Przywitał Grega z uśmiechem i poczekał, aż usiądzie żeby znów zacząć z nim rozmowę, chociaż chyba bardziej pasowało tu słowo monolog. Kiedy jego towarzysz się odezwał jako pierwszy Willa trochę zamurowało, jednak szybko się zrehabilitował i odpowiedział.
- Śniło? Co takiego? -
To chyba naturalne, że każdy z poeksperymentalnych mutantów miał awersję do lekarzy. Irina była zdania, że prędzej sama w pełni świadomie, na jawie, wydłubie sobie oczy, niźli da się tknąć komukolwiek. Nie umiała zaufać nawet głupim terapeutom i ich przeklętym tabletkom, co dopiero mówić o skalpelu, kitlu, o narkozie i innych tego typu rzeczach. Nie, stanowczo nie miała zamiaru się zgodzić na coś podobnego. W laboratorium stała zawsze po stronie pana i władcy tego przybytku i nie miała zamiaru przechodzić na drugą stronę.
Dlatego uważała, że trzeba sobie radzić jakkolwiek, nawet jeśli domowe sposoby walki z efektami ubocznymi mutacji bywały masochistyczne bądź zwyczajnie chore. Oni wszyscy byli chorzy, nic dziwnego, że czasem potrzebowali nieco bardziej drastycznych środków, środków zrozumiałych tylko dla nich, dla tych, którzy musieli przez to przechodzić.
- Nie, nie palę.
Przez moment wpatrywała się w jego oczy – bezpiecznie, zza szkieł okularów. Było w tym coś z fetyszu, bo naprawdę lubiła obserwować czyjeś spojrzenia – właśnie z tego dystansu, który czasem dawał jej ulotne wrażenie, że jednak ma coś ze zwykłego człowieka, skoro może mimo wszystko w jakiś sposób zwyczajnie patrzeć innym w oczy i nie czuć się przy tym jak mitologiczna zjawa pożerająca dusze. Czy jakoś tak. Było wiele rzeczy, których się obawiała i właśnie takie zwykłe, proste i jawne spojrzenie było jedną z tych rzeczy. To było tak, jakby nagle zgodzić się z tym, że ten drugi człowiek rzeczywiście tu jest, istnieje, że jest się z nim w jakiejś relacji. Irina wolała nie narzucać sobie tej świadomości aż tak dosadnie. Zazwyczaj.
Coś zakotłowało się na piętrze powyżej, jakby o ziemię uderzyło kilka przewróconych krzeseł albo szafa. Normalne, jak na to miejsce, oczywiście. Irina po ośmiu latach przestała zwracać uwagę na takie rzeczy.
Położyła obok kubła z wodą niewielki ręcznik, przez moment przyglądając się ręce Grega wciąż zatopionej w wodzie. Normalna, jak na to miejsce.
- Już starczy – powiedziała, znów lakonicznie, z niezwykłą trzeźwością. Była opanowana jak dobrze zaprogramowany robot – takie wrażenie sprawiała, bardzo dobrze sprawiała. Pozory, które w jednej chwili umiały pęknąć i ozdobić pomieszczenie krwawą miazgą.
Fabiana łatwo było zdenerwować, czy też podpuścić. W tym drugim wypadku zazwyczaj kończyło się jedynie na słownych pogróżkach i popychaniu, ewentualnie jakichś świńskich żartach oraz docinkach. Kiedy jednak chodziło o grubsze sprawy, to wtedy Maverick zazwyczaj nawet nie próbował utrzymać nad sobą kontroli. Po prostu rzucał się na człowieka i lał gdzie popadło, jak popadło, byle bolało i zostawiało ślady jako pamiątkę na przyszłość.
Nie lubił jak go wyzywano, a tym bardziej jeżeli wyzwiska w ogóle mijały się z tym, co robił i jak się zachowywał. Przecież nie był żadnym alfonsem, ani dupodajką, a tu proszę. Tak właśnie go określono. Nie mógł się powstrzymać i złamał kolesiowi nos. Krew trysnęła i było słychać krzyk.
Szkoda tylko, że nagle tłum gapiów się rozstąpił i ktoś złapał Fabiana za kark, odciągając jednocześnie od tamtego gnojka. Nagle zapadła cisza, chyba szykowały się mu kłopoty.
- Szlag by cię! - zawarczał, kiedy już mężczyzna wyprowadził go z sali na korytarz. Nie umiał się uspokoić. Chętnie by tam wrócił i chociaż jeszcze kilka razy go kopnął. - Puszczaj! Puszczaj mnie!
F. E. Maverick
[ Okej, trochę krótko (wina godziny i braku śniadanka =O=), ale jeszcze się wszystko rozkręci. ]
Mimo słów mężczyzny, Elizabeth milczała jeszcze przez kilka długich minut. W tym czasie schowała twarz w dłoniach, opuszkami palców uciskając zamknięte powieki i kilkakrotnie odetchnęła głęboko.
Nie ma się czego bać. Nie zna Cię. Nie prowadziłaś na nim eksperymentów. Wszystko będzie dobrze!
W czasie tych kilku minut kobieta odpędziła od siebie irracjonalny strach, który, odkąd przebywała w zamku, zawsze towarzyszył jej przy spotkaniu z obcą osobą. Szalenie obawiała się tego, że ktoś ją rozpozna i zapragnie wymierzyć jej sprawiedliwość, robiąc to w o wiele bardziej bolesny sposób niż miesiąc temu mógł to zrobić William. Gdyby nie to, gdyby nie jej przeszłość i to, że trafiła tutaj, o wiele łatwiej byłoby nawiązać z nią kontakt. teraz we wszystkim przeszkadzał strach o własne życie towarzyszący jej zawsze, kiedy znajdowała się poza swoim pokojem.
Wreszcie Elizabeth uniosła głowę, a jej kąciki drgnęły lekko ku górze w nieudolnym uśmiechu, by po chwili zaraz opaść. Kobieta powoli rozluźniła napięte mięśnie, lecz jeszcze nie odsunęła się od ściany.
- Jestem Elizabeth - przedstawiła się krótko, powoli sunąc wzrokiem po jego sylwetce. - I wydaje mi się, że dziś dojdę do mojego pokoju o własnych siłach - powiedziała spokojnie, a jej głos nie drżał. Nie wyglądała już jak przestraszone zwierzątko, teraz raczej zachowywała charakterystyczny dla niej bezpieczny dystans, przez co nie była zbyt rozmowną osobą.
Elizabeth Thomson
Uniosła brew na jego oświadczenie, jednak nie skomentowała go. Cóż, nie wyglądał na osobę, która lubiła konfetti. Ale może pozory myliły? W końcu często tak się zdarzało, więc raczej nie powinna się dziwić.
Nie zawsze tworzenie własnej rzeczywistości tak bardzo ją męczyło. Jednak tym razem miała za sobą parę nieprzespanych nocy i jedno wymknięcie się daru spod kontroli. To nie wpływało pozytywnie na jej zdolności.
- Dziękuję - odpowiedziała, nie wiedząc, co innego mogłaby rzec w tej sytuacji.
Zdziwiła się, widząc broń przed oczami. Nawet odruchowo odsunęła się w tył, jednak już po chwili przyglądała się karabinowi z zainteresowaniem. Zaczęła się także zastanawiać, czy moc mężczyzny nie należy do tych z laboratorium, ponieważ najwyraźniej miał się do czegoś przydać. Postanowiła o to nie pytać, natomiast podniosła na niego swój wzrok z lekkim uśmiechem na ustach.
- Każda mutacja jest na swój sposób interesująca - przekrzywiła głowę w bok. Jej włosy nadal nieposłusznie łaskotały ją w policzki, jednak wydawała się nie zwracać na to uwagi. - Twoja moc... - urwała jakby wahając się nad tym pytaniem. - Czy ona sprawia Ci ból? - spojrzała w jego oczy, których nie umiała przejrzeć. Nie potrafiła czytać w ludziach jak w otwartej księdze. Ale może to nawet dobrze?
Katherine
Wszystko ją przerastało. Codzienność, która dla wszystkich była już dobrze poznana – dla niej była jedną wielką czarną plamą, którą z trudnością usuwała. Starała się oczywiście. Robiła wszystko co w jej mocy by jakoś żyć. Bardzo mało osób rozumiało jej problem, chodz byli tak bardzo podobni do niej, byli inni od zwykłych ludzi. Ludzi, którzy nie posiadają żadnego daru. To zaskakujące, owi ludzie wytkali, każdego mutanta. Wszystkich szufladkowali do jednej szufladki z napisem „odmieńcy” i nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia. To było takie śmieszne, że owi odmieńcy mogli być dla siebie, aż tak inni, aż tak obcy i sprawiać sobie nawzajem sporo kłopotów i nieprzyjemnych sytuacji. One bardzo często spotykały Calipse, która Recifle uważała za swoistą ucieczkę od problemów. Jak bardzo się myliła, kiedy i tu stawała się bezradna, na słowa, wyzwiska i brak zrozumienia. Chciała sobie z wszystkim poradzić sama, choć dobrze wiedziała, że to akurat się jej nie ma prawa udać. Kiedy ktoś wyciągał do niej dłoń, chwytała ją mocno i nawet się nie wachała, dobrze wiedziałą, że w końcu znajdzie jakąś drogę do odzyskania pamięci, do odzyskania siebie. Czasami spoglądając na daną rzecz, czy przy jakimś wydarzeniu, wydawało jej się, że ma dejavu . To tylko motywowało ją do jakichkolwiek działań mających na celu przypomnienie jej świata, wszystkiego.
Mutanci wytykali ją palcami, szeptali po kątach, a ona czuła się nie swojo. Jednak nigdy niezłą z spuszczoną głową w dół. Zawsze dumnie, wyprostowana postawa i pokazanie, że się tym wcale nie przejmuje. I to chyba troszkę działało. Bo przecież jak już mówiłam, nie wszyscy są tacy sami i było wiele osób miłych dla jej osoby. Które starały wprowadzić ją w świat. Przyjaźniły się i rozmawiały.
Dziś już było późno. Była noc. Wszyscy raczej spali i smacznie sobie śnili oczekując kolejnego dnia. Calipse chyba cierpiała na bezsenność. Wyszłą przez okno na dach usiadła sobie na nim obserwują piękny księżyc w pełni, który oświetlał cały budynek. Uśmiechnęła się delikatnie podziwiając tarcze owego pięknego statelity
Calipse
[czytałam kp i podziwiam, bo postać wyszła Ci świetna.]
Rosalie.
Prześlij komentarz